Pamiętałem opowieści, że za tzw. komuny Bułgaria była ziemią obiecaną, do której ciągnęły „super” bryki z przyczepami kampingowymi. Po drodze prowadzony był mały handel wymienny, który pozwalał być Polakom krezusami w Złotych Piaskach.
Zdarzyło się, że po latach mit cudownej i taniej Bułgarii powrócił.Tylko, ze tym razem podróż odbywała się samolotem, więc już nie było tak daleko i … nie dało się po drodze handlować. Za to pojawił się nowy mit, że to miejsce wręcz obiecane. Prawie (sic!) jak Włochy, taniej niż nad Bałtykiem i to z gwarancją pogody. No normalnie raj! A że był to jakiś taki rok, że akurat …jak zwykle wczasy planowaliśmy na ostatnią chwilę :-) to zagadnęliśmy znajomą pracującą w biurze podróży, aby nam coś znalazła w tym super trendy miejscu.
I znalazła. Na tydzień za takie pieniądze, że aż nam się wydało to nieprawdopodobne (i intuicja nas nie myliła, ale o tym za chwilę). Oferta był atrakcyjna, bo przyznam, że sponsorem po części było nasze Państwo, czyli Polska. Dlatego też, z mniejszym bólem przez pewien czas płaciłem podatki, bo uważałem że mam dług. Ale to już się skończyło i bardzo bym chciał, aby podatki były w końcu normalne.
Tak więc zwarci, gotowi, któregoś pięknego wakacyjnego ranka udaliśmy się na lotnisko, aby ruszyć w podróż w cudowne nieznane. Lot bułgarskimi liniami przebiegł spokojnie. Lądowanie też odbyło się bez niespodzianek, aczkolwiek port lotniczy ;-) w Burgas przypominał przystanek autobusowy (no dobra trochę większy przystanek, niech będzie dworzec ;-). Autokarami zostaliśmy dowiezieni do celu, czyli miejscowości Święty Włas. Miało to być sympatyczne miasteczko nad brzegiem Morza Czarnego. I rzeczywiście było to miasteczko, i nawet sympatyczne. I to wszystko co można o nim powiedzieć :-)
Niedaleko znajdowała się kurort :-) o nazwie Słoneczny Brzeg. Ta miejscowość starała się przypominać włoskie miejscowości znad Adriatyku. I trochę nawet przypominała. Ale tylko od frontu. Od zaplecza śmieci, gruz, bałagan. Plaża niby sprzątana, ale można było znaleźć różne wynalazki (czyli rzeczy wynalezione w piasku :-) Takie jak niedopałki, kapsle, prezerwatywy mniej lub bardziej używane. Dobrze, że niedaleko znajdowała się miejscowość Nesseber. I tam warto było jechać. Miała swój klimat. Oki, trochę momentami naciągana elementami starożytności (świeżo wybudowanej ;-) Ale jak weszło się w uliczki to robiło się całkiem klimatycznie.
I tak sobie wypoczywaliśmy w tym cudownym kraju, gdy pewnego ranka … obudził nas lekki rozgardiasz za oknem. Słuchać było podniesione głosy polskich turystów wyzywających kogoś od złodziei. Stwierdziliśmy, że nas to nie dotyczy i specjalnie nie rwaliśmy aby wstawać z łóżka, bo to w końcu wczasy. Nagle błogość przerwał telefon. Jak się okazało od rodziny z Polski. Z pytaniem co się tam dzieje? A co się ma dziać? Sielsko anielsko jest. I … nagle dowiadujemy się, że gościu, który miał biuro podróży, które takie fajne i super tanie wyjazdy oferowało, zwinął kasę i sam dał dyla. Nareszcie zrozumieliśmy o co chodzi z tymi złodziejami.
Zeszliśmy na dół, by dowiedzieć się co nas czeka. Czy to będzie niewola czy jakaś inna inszość ;-) Ogólnie to co nas spotkało, to po pierwsze primo: tłum przerażonych wizją pozostania w bułgarskiej niewoli polskich turystów (tym bardziej, że ta Bułgaria wcale taka tania nie była :-) Po drugie primo: wk… właściciel ośrodka, który właśnie zrozumiał, że już nigdy nie zobaczy tych obiecanych dolarów (lub innej waluty). Próbował więc chociaż je odzyskać od nas, czyli turystów. Też pomysł! Odzyskać kasę od Polaków, którzy już przecież zapłacili całą kupę szmalu :-) To przecież nie tacy frajerzy jak Niemcy lub inne nacje ;-)
A co my na to? No my stwierdziliśmy, że poprosimy o azyl, ale najpierw pójdziemy … na basen, bo słońce świeci i szkoda by to zmarnować ;-) Mogliśmy sobie pozwolić na taki luz, bo ze względu na super-extra-wyjątkową cenę za tak emocjonujący wyjazd, mieliśmy jeszcze trochę kasy do dyspozycji. Leżąc na leżakach przy basenie, pijąc bułgarskie alkohole, obmyślaliśmy śmiały plan. I wyszło nam, że poczekamy aż ktoś coś zrobi.
No i faktycznie ktoś zrobił. Okazało się, że w naszej grupie był jakiś dziennikarz (dziennikarka – już nie pamiętam dokładnie), który nadawał relacje z pierwszej linii frontu. Podobno mówił, jak tu ciężko, jak wszyscy płaczą, tęsknią i chol…. wie co jeszcze. Szkoda, że my tego nie mogliśmy zobaczyć ;-)
Historia skończyła się dobrze, bo dobrze zadziałały nasze służby dyplomatyczne. Załatwiono co trzeba i wróciliśmy w terminie do kraju.
Osobiście uważam, że tak nie powinno być, bo skoro ktoś jest takim frajerem, że wierzy w takie super promocje to jest sam sobie winien. I chyba się nie mylę? ;-)